Super laska…Książka dla dietetycznych recydywistek i nie tylko


Staram się żyć tak, aby niczego nie żałować, a każde nawet negatywne wydarzenie traktuję jako lekcję, wyciągam z niej wnioski i uczę się jak z nich korzystać. Jest jednak coś czego szczerze żałuję, a mianowicie przejście na dietę…jakąkolwiek. Zaczęłam się odchudzać po urodzeniu drugiego dziecka. Nie stało się to od razu, bo na początku postawiłam na ruch. Ćwiczyłam regularnie i zawzięcie 4-5, a czasem nawet 6 dni w tygodniu z rewelacyjnym skutkiem. Od samego początku byłam wierna treningom Ewy Chodakowskiej, a moje ciało sukcesywnie stawało się coraz bardziej jędrne i szczupłe, co po dwóch ciążach wydawało się być niemożliwe. Po czterech miesiącach ćwiczeń, szczuplejsza o kilkadziesiąt centymetrów zaczęłam zauważać, że efekty przychodzą coraz oporniej, a mój apetyt na nie ciągle rósł. Postanowiłam zatem na dobry początek odstawić cukier co przyszło mi niezwykle łatwo, bo jak się okazuje dwa tygodnie wystarczą aby organizm odzwyczaił się od słodkiego smaku. Mało tego dzięki temu „zabiegowi” zaczęłam znacznie intensywniej odczuwać inne smaki i aromaty! Coraz bardziej zgłębiałam wiedzę na temat zdrowego odżywiania się, zastępowania niezdrowych produktów zdrowymi zamiennikami. Nadszedł taki moment, że wręcz obsesyjnie kupowałam wszystko co zdrowe, a każde odchylenie od normy powodowało u mnie nieprawdopodobne wyrzuty sumienia, co bardzo często skutkowało jeszcze głębszym popadaniem w śmieciową rozpacz i pochłanianiem niezdrowego jedzenia aż „pod korek”. Punkt kulminacyjny nastąpił dziewięć miesięcy po porodzie kiedy moje ciało kompletnie odmówiło chudnięcia i nastąpiło tak zwane plateau, czyli zatrzymanie spadku masy ciała, które jest spowodowane wieloma czynnikami. U mnie trwało to dosyć długo więc zniechęcona ciągłym oczekiwaniem na cud zdecydowałam się na moją pierwszą w życiu dietę. Była to dieta od Ewy Chodakowskiej Be Diet. Zaczęło się świetnie! 1800 kcal na start w pięciu regularnie spożywanych posiłkach, które były niezwykle proste w przygotowaniu i w większości smaczne. Po pierwszych dwóch tygodniach zaczęłam zauważać spadek wagi…Bardzo niewielki, ale i tak byłam przeszczęśliwa. Po kolejnym tygodniu kiedy waga niemalże nie drgnęła pani dietetyk obniżyła kaloryczność posiłków do 1600 kcal. I tu zaczęły się schody, bo 1600 kcal dla niemalże codziennie trenującej mamy dwójki dzieci było sporym wyzwaniem. Nie czułam się dobrze, byłam słaba i humorzasta, a waga nadal stała w miejscu. Poddałam się po półtora miesiąca z wynikiem -1,5 kg i żalem do całego świata. Wróciłam do starych nawyków, ale za to zmieniłam formę aktywności fizycznej.
Na mojej drodze stanęła bardzo niezwykła osóbka…Celowo piszę zdrobniale, bo gdy zobaczyłam ją na żywo nie mogłam się nadziwić jak ktoś tak drobny może tak ćwiczyć! Jak? A no siłowo…Ciężary w pełnym tego słowa znaczeniu. Mowa tu o naszej polskiej Miss Fitness Gosi Gałkowskiej, z którą miałam przyjemność przeżyć najlepszy trening w moim życiu! Najlepszy, ale też tak druzgocący, że do dziś wspominam łzy spowodowane bólem mięśni nie do opisania. Nie zrozumcie mnie źle…Ten trening był wspaniały i podczas jego wykonywania wcale nie czułam, że przekraczam jakieś granice wytrzymałości. Po prostu był zupełnie innym bodźcem dla mojego ciała. Dopiero przeżywając katusze zakwasów na całym ciele dotarło do mnie, że trenując podskoki z Ewką nie dawałam moim mięśniom wystarczającego impulsu. Nie twierdzę oczywiście, że jej treningi nie są skuteczne, absolutnie! To z Ewką zgubiłam ponad pół metra w obwodach! Ale moje ciało jest stworzone do czegoś więcej i potrzebuje naprawdę niezłego kopa żeby pociążowy metabolizm rozbujał się na dobre. Niestety problem polegał na tym, że kompletnie nie umiałam odnaleźć się na siłowni, więc zaczęłam szukać alternatyw. I w ten oto sposób w moim życiu pojawiło się PiYo i Fight Club…Zupełnie inna bajka! Tak więc znowu jadłam zdrowo, ale po swojemu, czyli śniadanie raz było, innym razem nie. Regularności posiłków trudno było się doszukać, ale wcale mi to nie przeszkadzało. Natomiast treningi były szaleńcze. Takie, podczas których potrafiłam spalić ponad 1000 kcal i nadal chcieć więcej. Ciało zaczęło się zmienić, ale nie na tyle, żeby mnie zadowolić. Zaczęłam ponownie czepiać się diety wykluczając gluten, nabiał etc. Na nic…Jakaż ja byłam nieszczęśliwa z tego powodu!!! I na nic były zapewniania męża i znajomych, że przecież wyglądam świetnie…Ja po prostu kompletnie nie potrafiłam siebie zaakceptować…Bywały dni gdy głodziłam się aż do wieczora po czym rzucałam się na jedzenie wyjadając wszystko co wpadało w moje ręce. Lub innym razem cały dzień jadłam super zdrowo, ale za dużo. Moja zdrowa jaglanka potrafiła mieć nawet 1000 kcal, co oczywiście skutkowało ciągłym efektem jo-jo. Generalnie było to wiecznie błędne koło. Albo świrowałam z dietą, albo zarzynałam się treningami. Oczywiście w związku z tym byłam wiecznie wkurzona i niezadowolona…O losie gdybym ja wtedy wiedziała jakie to przyniesie za sobą skutki…Gdybym wtedy miała takie narzędzie jak książka Anny Gruszczyńskiej „Super laska. Skończ z dietetyczną recydywą!” AAAAA!!!!!!
W tej całej historii chyba najgorsze jest to, że wciąż wracałam  do tych durnowatych diet! Do diety Chodakowskiej, gdzie „mądra” pani dietetyk kompletnie ignorowała moje e-maile na temat mojego złego samopoczucia i wciąż obniżała mi kaloryczność diety, aż skończyłam na wycieńczających 1400 kcal. Była tez dieta wysokobiałkowa i liczenie makro, co choć jest skuteczne, to mało wygodne i w moim zalatanym życiu po prostu na dłuższą metę niewykonalne…Presja instagrama też nie pomagała, a oglądanie cudownie wyrzeźbionych, szczupłych koleżanek doprowadzało mnie do prawdziwej rozpaczy, no bo jak to możliwe, ze im się udaje a mi nie?! Wciąż widziałam siebie z najgorszej strony…Tu wałeczek, tam fałdka, cellulit, za grube uda, za małe piersi, brak wcięcia w talii itd…
Przecież to jest chore! Niewiele brakowało a popadłabym w bulimię, anoreksję lub inne zaburzenia odżywiania…I po co!? Po co tak się męczyć i świrować?! Przecież na wybieg dla modelek się nie wybieram, ani w konkursach miss fitness nie staruję, prawda? Ja chcę się po prostu czuć ze sobą dobrze!
I właśnie o tym jest książka A. Gruszczyńskiej. Nie znajdziecie tam odpowiedzi na co zrobić żeby schudnąć, ale dowiecie się JAK to zrobić. Mam nadzieję, że dostrzegacie różnicę? Otóż dosyć z byciem na diecie! Dosyć! ” Nikt przy zdrowych zmysłach nie cieszy się perspektywą długiej, wyczerpującej mordęgi, która i tak kończy się płaczem, rozczarowaniem i poczuciem porażki.”
Czas zmienić myślenie i podejść do życia i zdrowia RACJONALNIE. Będziemy działać na zasadzie „zjeść ciastko i mieć ciastko”. Oznacza to, że nie będziemy świrować z powodu zjedzonego ciastka pod warunkiem, że zachowamy równowagę. Ale najpierw o tym kim jest Anna Gruszczyńska. „Wilczy głód – takim mianem Anna Gruszczyńska określa bulimię, z którą
zmagała się przez prawie 15 lat. W końcu udało się jej pokonać tę groźną
chorobę. Teraz pomaga innym cierpiącym na bulimię i kompulsywne
objadanie się, jak również wszystkim chcącym naprawić relacje z
jedzeniem i własnym ciałem. Spotyka się osobiście z podopiecznymi,
prowadzi bloga oraz kanał na Youtubie (oba pod nazwą – Wilczo Głodna), a
także pisze książki. Po „To nie jest dieta. Pokonaj swojego potwora!” i
„Ja. Wersja 2.0” przyszedł czas na „Super laska. Skończ z dietetyczną
recydywą!”.

Słyszeliście kiedyś o zasadzie 80/20? Jest to zasada, która mówi o tym, aby zachować równowagę w „Fit życiu”. 100% to gruba przesada jeśli nie jesteś zawodową modelką…Dlatego przyjmijmy, że dla zachowania wewnętrznej równowagi 80% kalorii, którymi dokarmiasz swój organizm będzie pochodziło ze zdrowych, pełnowartościowych, odżywczych źródeł, a pozostałe 20% wrzucimy na luz ok? By the way pisząc ten tekst wcinam sernik z dwiema gałkami lodów i wcale źle mi z tym nie jest, bo po pierwsze nie zdarza mi się to codziennie, po drugie pozostałe posiłki były bardzo zdrowe, a po trzecie…zasłużyłam! Z doświadczenia wiem, że odmawiając sobie drobnych przyjemności kopię pod sobą dołek, w który kiedy wpadnę- mam tu na myśli rzucę się na wszystkie schowane w domu słodycze; długo nie będę potrafiła się z niego wygrzebać.
Tak więc książka „Super laska…” jest narzędziem, dzięki któremu kompletnie zmienicie myślenie o diecie. W ogóle wyrzućcie to słowo ze swojego słownika, bo jakby człowiek nie kombinował to to słowo zawsze źle się kojarzy i tyle. Czas zacząć delektować się życiem…Czas zacząć myśleć o sobie dobrze, traktować siebie i swoje ciało z szacunkiem, nie tylko jeść, ale przede wszystkim się odżywiać. Dobrze się bawić na spotkaniu z koleżankami, a trening traktować jako przyjemność, a nie karę. Czas zacząć widzieć świat w kolorach, bo życie nie jest czarno-białe. Ideały nie istnieją, tak samo jak nie istnieje coś takiego jak brak silnej woli, wiesz? Ta książka mi to uświadomiła…Często czytam pod swoimi postami na instagramie, ze dziewczynom brakuje silnej woli. Wciąż próbują, ale nic z tego nie wychodzi…No właśnie! Wciąż próbują! Czy to nie jest najlepszy dowód na to, ze akurat silnej woli mają za dziecięciu?! Do zgubienia nadprogramowych kilogramów nie potrzebujesz silnej woli, ani diety, ani cud shaków, ani proszków, tabletek itd. Do zgubienia niechcianego tłuszczu potrzebujesz miłości do samej siebie, wyrozumiałości, wiedzy na temat tego jak działa ludzkie ciało, zrozumienia czym są instynkty i zdrowy styl życia.
Ja wiem, teraz zapewne moi followersi z instagarma zapytają :”Ale jak to?! Przecież sama stosujesz Intermitent Fasting!?”. Tak. I jest to konsekwencja wyżej wymienionych diet. Mój organizm się posypał, a ja szukając złotego środka natknęłam się na metodę, która nie jest dietą, a właśnie stylem życia. Takim, który jestem w stanie realizować bez wyrzutów sumienia, liczenia czegokolwiek, pomijania posiłków z braku czasu i odmawiania sobie przyjemności. Nie chodzę głodna i nie myślę wciąż o jedzeniu, a co najważniejsze nie skupiam się na efektach tejże „diety”. Póki co widzę same korzyści i nareszcie zaczynam czuć się ze sobą w pełni dobrze.
Ale wracając do książki. Są dwie rzeczy, które mi się w niej nie podobają, a mianowicie numer jeden to to, że została wydana na szarym papierze kiepskiej jakości, który zwyczajnie brzydko pachnie, ale to tylko moja fanaberia 😉 Zupełnie nieistotna w kontekście zawartości książki, nie mniej jednak mnie drażni. Druga rzecz już znacznie bardziej istotna to sugerowanie czytelnikom iż wskaźnik BMI jest dobrą metodą kontrolowania właściwej wagi. Otóż nie jest i ten model już dawno odszedł do lamusa, bo można być super szczupłym i przy tym ciężkim ze względu na dużą masę mięśniową i mieć wskaźnik BMI na granicy nadwagi. Także osobiście nie zalecam tej metody. Przykładowo u mnie wskaźnik BMI wynosi 23,6 gdzie widełki prawidłowej wagi znajdują się pomiędzy 18,5-24,9. Jak widać według BMI nie daleko mi do nadwagi.
Na szczęście ta książka ma znacznie więcej plusów niż minusów. Po pierwsze jest bardzo czytelna i jasna. Mam na myśli to, że pewne rzeczy choć wydają się oczywiste ubrane we właściwe słowa nagle zapalają nam lampkę w głowie z wykrzyknikiem „że też na to nie wpadłam!”.
Po drugie z każdą kolejną przeczytaną stroną miałam wrażenie, że ktoś prowadzi mnie za rękę niczym dziecko we mgle. Tłumaczy wszystko jasno, klarownie i z sensem! Po trzecie w książce znajdziecie małe zadania, które na początku wydały mi się dziecinadą, ale z drugiej strony są fajnym przerywnikiem dzięki któremu mamy czas na to, żeby przeczytany tekst przetrawić, zastanowić się nad nim i przeprowadzić małą rozmowę z naszym wewnętrznym „ja” np. zadaniem jest napisanie listu do własnego ciała, lub napisanie o sobie czegoś dobrego. Co trzeci rozdział kryje na końcu „strefę inspiracji” w której znajdziecie fajne, zdrowe przepisy oraz…mandale do pokolorowania 🙂


Książka tłumaczy skąd się biorą nasze złe nastroje, dlaczego się poddajemy, jak sobie radzić z podjadaniem i akceptować porażki…
Dla kogo jest ta książka? Teoretycznie odpowiedz jest jasna: Dla każdej dietetycznej recydywistki. Dla każdej z nas, która próbowała zrzucić niechciany balast bezskutecznie. Ale według mnie po tą książkę przede wszystkim powinny sięgnąć te z was, które dopiero mają w planach się odchudzać, przechodzić na dietę. Te, które nie wiedzą jak zacząć, na czym się skoncentrować i jak nie popaść w paranoję. Mamo, kup tę książkę swojej córce jeśli masz wątpliwości czy w pełni siebie akceptuje! Zrób to już dziś, bo lepiej zapobiegać niż leczyć. Ta książka to taki mini pamiętnik samoakceptacji. Nie odkrywa „Ameryki” ale uświadamia, że życie jest po to żeby żyć w pełni, szanować swoje zdrowie i czuć się ze sobą po prostu dobrze…Bez oszukiwania siebie.
„Super laska. Skończ z dietetyczną recydywą!” nie jest tradycyjnym
poradnikiem zawierającym wskazówki, jak schudnąć, ale zeszytem ćwiczeń,
który zmienia podejście do jedzenia. Jak mówi sama autorka, chodzi o
powrót do tego, co jedliśmy kiedyś, nieprzetworzone rzeczy – owoce,
warzywa, czerpmy jak najwięcej z tego, co daje nam natura.”

5 Replies to “Super laska…Książka dla dietetycznych recydywistek i nie tylko

  1. Jejku jakbym czytała o sobie,tyle że ja jeszcze nie mogę jakoś sobie poukładać w głowie,no podobam się sobie szczuplejsza i koniec kropka,a jak na złość od trzech lat walczę i nic,koszmar.To znaczy odchudzam się całe swoje długie życie ale od trzech lat ćwiczę. Już nie wiem co ze sobą zrobić.Była też dieta Ewy ale to nie dla mnie,1500kcl chodziłam głodna jak pies,jedzenie też nie do końca moja bajka,inni zachwyceni ja niestety nie rozumiem zachwytów,też kocham jeść i sama gotuję i piekę ciasta i torty. Naprawdę nie wiem co robić, teraz u ciebie przeczytałam o IF,oczywiście już próbuję tego sposobu odżywiania,zobaczymy chociaż ja już straciłam nadzieję,trzeba chyba się pogodzić z tym jak jest.

    1. Ewunia jestem w bardzo podobnej sutyacji jak Ty…U mnie póki co najlepiej działa obniżenie poziomu stresu, czyli m.in.eliminacja kway, która wprawiała mój organizm w stan „fight mode”. To powoduje, że organim jest ciągle gotowy na walkę, a co za tym idzie magazynuje zapasy. Skutek jest taki, ze zamiast spalać tłuszcz, odkłada go na tą walkę, która ma nadejść. A że takowa sie nie pojawia to wszystko co zmagazynowane odkłada się w postaci tłuszczu. A if trzyma mnie w ryzach. Ponadto ja ćwiczę na końcówce if czyli na czczo i wtedy własnie spalam najwiecej tłuszczu bo ogranizm będąć „na głodówce” mujsi czerpać energię z zapasów, czyli własnie tłuszczu. Ważne jest żeby pierwszy posiłek po „poście” składał się w weglowodanów i białka, ale nigdy z weglowodanów i tłuszczy.

  2. Ćwiczę 3 rok siłowo. Odzywiam się 80/20. Chcę zbudować trochę mięsa, niestety brzuch mam jeszcze zalany. I tak od trzech lat jestem pogubiona. Niby jestem na masie ale gdy widzę że brzuch pecznieje rezygnuje. Gdy wchodzę w deficyt to za chwilę wracam na zero kaloryczne bo robię się szczypior a tego nie chce. I tak wkółko. Przydałby się dietetyk bo sama nie ogarniam jak to ugryźć.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.